środa, 31 lipca 2013

Koniec...

Tak jest! Koniec miesiąca a do startu pozostały niecałe dwa mieszki. Złoszczę się, że nie mogę biegać :-/ Dobrze, że dziennie robię 12 km na rowerze. W tym moja nadzieja, że forma nie spadnie. O ile przerwa nie wydłuży się do dwóch tygodni to nie będzie źle.

Szakal na obczyźnie czyli "Powracające przed oczami retrospekcje...." część czwarta.

Witam!!!
Zbliża się już połowa moich treningów przygotowujących mnie do maratonu, dlatego teraz przyszła kolej by opisać kolejny bieg (powinna być połowa treningów ... lecz niestety kontuzja wyklucza mnie z trenowania). Opisywana będzie połówka (czyt. półmaraton). Standardowo nim przejdę do opisania biegu trochę popiszę jak mi się układały treningi i jak dopisywało zdrowie! Ale co tu pisać o bieganiu skoro między ostatnio opisywanym biegiem w Jarosławcu a pólmaratonem, który opiszę dziś to zaledwie 40 dni. Już tydzień po powrocie z Jarca wystartowałem w drugim sztafetowym maratonie szakala! Tak samo jak przed rokiem trafiłem do składu drugiego :-)



Moja forma było nieco niższa niż w poprzedniej edycji jednak dawałem z siebie wszystko :-) kilka dni po tych zawodach wybrałem się jeszcze na trening, było to 18 lipca i jak się okazało był to ostatni mój bieg przed Pólmaratonem Chmielakowym, który odbywał się 18 sierpnia 2012.
Tak jak widać równy miesiąc przerwy. A co się stało? Otóż po powrocie z Jarosławca ze zdrowiem było wszystko w porządku, nogi lekko pobolewały, ale dało się z tym biegać. A co stało się później? Wstyd się przyznać... Dobrze, że grono odbiorcze tego bloga nie jest zbyt duże... Otóż... Zapewne wielu z Was widziało lub słyszało o chodzeniu po ogniu, czy tam po rozżarzonych węglach. Ja też słyszałem i... teraz mam już to za sobą.


 Jakieś ognisko na działce, pieczona gięta, gra w mafie, zimne napoje, wszyscy dobre humory... no i ktoś rzucił głupi pomysł. I się skończyło nieprzespaną nocą z nogami w misce wypełnionej wodą z lodem. Kolejne dni w pracy też do najłatwiejszych nie należały. Do wesela się zagoi pocieszali niektórzy... o faktycznie pomyślałem, do mojego pewnie tak ale za dwa tygodnie wesele kolegi, a za cztery tygodnie półmaraton. :( dni mijały okłady, maści itd... w dzień Ślubu Rusiego udało mi się wcisnąć buty na stopy, udałem się do kościoła i nawet wytrzymałem całą mszę ale.... tylko mszę. Złożyłem życzenia i powrót do domu... Na poprawiny się wybrałem za namową, włożyłem bardziej strategiczne obuwie. Miało być wszystko ok. No ale poniosły mnie tam emocje... I następnego dnia musiałem cierpieć. Zostały dwa tygodnie do Chmielaków...

może lepiej nie powiększać....

Po głowie już najgorsze myśli chodziły. Ze startu przysłowiowe "nici" ? Treningów zero, z chodzeniem nie jest najlepiej, a co dopiero z  bieganiem :-/ Ale jedyne co mnie cieszyło to, że bóle łydek, które mnie męczyły, wtedy ustały... a może silny ból stóp odciągał moją uwagę? Dobra.... kolejne dni mijały.... zbliżał się dzień biegu. Zaczynamy.





Był piątek i dniało już, gdy wyruszyłem na wschód Polski. Buty na stopach leżały całkiem nieźle. Bez problemu dało się operować pedałami gazu, sprzęgła  i czasem hamulca :-). Pogoda znakomita, o ile ma się klimatyzację w aucie, a jeśli się nie ma, to roztworzone szyby też spełniają swoją funkcję, o ile nie trzeba stać w korkach na remontowanych drogach, których to drogowcy nie zdążyli zrobić przed EURO. Krajobrazy się zmieniały, z głośników leciała muzyka, a ja zbliżałem się do celu wyprawy. Gdy zobaczyłem pierwsze tyki  po których piał się chmiel wiedziałem, że już blisko...




 Na miejsce dotarłem bardzo późnym popołudniem. I co? Jako, że tego weekendu w Krasnymstawie odbywały się Chmielaki czyli święto Chmielarzy i Piwowarów trzeba było skosztować tego złocistego trunku.


Wybór był ogromny, a ceny całkiem przystępne, niestety tego dnia nie mogłem sobie pozwolić na zbyt wiele wiedząc, że jutro dzień startu! Pozwoliłem sobie na chwilę zapomnienia i prawie zapomniałem o odbiorze pakietu startowego, na szczęście na 5 minut przez zamknięciem biura zawodów udało mi się pojawić w wyznaczonym miejscu. Wróciłem jeszcze na rynek na koncert i kilka kufelków, a następnie do auta na nocleg :-) Budzik nastawiony można spać! A, zapomniałbym, tego dnia jeszcze spróbowałem szczypy :-)


Zaświtało już, jednak to nie budzik mnie zbudził tylko ludzie... jak się okazało tuż obok miejsca mojego parkingu odbywał się cosobotni targ. A wiadomo jak to jest w dzień targowy... Ale dobra pora wstać :-) I co najważniejsze zmienić lokalizację hotelu. Auto przeparkowałem założyłem strój biegowy i udałem się w miejsce startu robiąc przy tym  krótką rozgrzewkę :-) Zupełnie zapomniałem napisać o stopach, miały się już całkiem dobrze :-) Moim celem było zejście poniżej dwóch godzin, a co najważniejsze ukończenie tego biegu... żeby nie było wstydu :-) Trasę wcześniej przejrzałem i wiedziałem, że będzie dłuższy odcinek w lesie...

 Przy takiej pogodzie to bardzo dobra wiadomość. Upał, będzie ze 30 stopni... ostatni łyk wody i oczekiwanie na komendę startu!  Wybiła 9:00, słychać sygnał, więc ruszyłem, pomyślałem, że będzie ciężko ale dam radę i za dwie godziny jestem tutaj z powrotem!  Początek w moim wykonaniu jak zwykle... nie opanowałem emocji i ruszyłem za szybko, w ten sposób pierwsze 4 kilometry wyszły w tempie coś około 4:40. Potem odczułem długą rozłąkę z bieganiem i siły powoli słabły. Z oddechem nie było problemu, ale nogi zacząłem czuć wyjątkowo szybko. Plusem było to, że trasa bardzo przyjemna, ładne dla oka krajobrazy, osiem kilometrów lasem, a na trasie sporo kibiców, którzy głośno dopingowali i dodawali sił. To oni nie pozwolili przejść do marszu... Przecież wstyd maszerować? Pomyślałem, że kiedyś musi być ten pierwszy raz... ale jeszcze nie tego dnia. Po głowie już chodziły myśli, że nie zmieszczę się w dwóch godzinach z takim tempem. Pot lał się po czole i nie tylko po czole, na ostatnich kilometrach podczepiłem się pod jakiegoś chłopaka, któremu towarzyszył jego tata jadący na  rowerze i go dopingował. I tak pociągnęli mnie prawie do samej mety, a potem im uciekłem. Ostatnie dwa kilometry wydawały się wiecznością. Biegłem, biegłem, a do mety cały czas daleko, w końcu ostatnie kilkaset metrów i udało się!!! 1:54:14!!!


 Cóż to była za radość. Dla mnie to ogromny sukces! Przygotowania praktycznie zero, tryb życia wiodłem średnio sportowy ostatnimi czasy, a jednak się udało. Jakiś czas dochodziłem do siebie. Na metę wpadali kolejni zawodnicy, ktoś stracił przytomność tuż przed samą linią kończącą wyścig... Oj było bardzo gorąco, a ja bardzo mocno odczułem ten bieg. Nogi ledwo co włóczyłem za sobą w kierunku nalewaka... Bo za ukończenie biegu można było się napić piwka. Dumny, z medalem na szyi udałem się w kierunku prysznicy, by się odświeżyć i dojść do siebie. Uwinąłem się w miarę szybko tak, że zdążyłem na ostatnich zawodników wbiegających na metę. I o dziwo byli szybsi niż ja na ostatnich metrach... Zdążyłem jeszcze na piwko, którego było pod dostatkiem :-) I tak dopingowałem kolejno wpadających na metę, a przy okazji odpoczywałem :-) Potem dekoracja i losowanie nagród... wieczorem już relaks. Koncerty i oczywiście piwko... którego nie mogło zabraknąć na takim festiwalu.
Niedziela to mój dzień powrotu... rano obudziłem się ze sporymi zakwasami ale dało się chodzić :-) Ruszyłem w kierunku rynku gdzie miejsce miały przeróżne występy. i tak na odpoczywaniu spędziłem tam czas do wieczora...


No i co? Da się pobiec półmaraton bez dużego treningu. Może czas nie był rewelacyjny ale za to impreza tak. W tym roku 24 sierpnia jest druga edycja biegu. Bardzo żałuję, że nie uda mi się tam wystartować :-/ A chciałem zaliczać kolejno wszystkie edycje.... bo naprawdę warto!
PS. Obym nie musiał biec wrześniowego  maratonu z takim przygotowaniem...

wtorek, 30 lipca 2013

jeszcze nie dzisiaj...

ale może wkrótce wznowie treningi.... wersja optymistyczna to sobota :-) a przed sobotą pojawi się relacja z pewnego biegu....  tym razem wyruszyłem na wschód. Ale o szczegółach już niebawem.

pozdrowienia

poniedziałek, 29 lipca 2013

non progredi est regredi...

Procentów już nie będę pisał z szansami na moje pobieganie bo się sprawdzają w 100 procentach. Przerwa jeszcze trwa. Noga przy chodzeniu boli. Forma niestety nie rośnie :-/
Może w tym tygodniu uda się wrócić... lecz trochę w to wątpię.

Pozdrowienia!

ps
róbcie rozgrzewki.... zawsze



niedziela, 28 lipca 2013

myślał indor o....

Myślałem, planowałem.... ale niestety biegać nie mogę... czuję jeszcze ból.
Dzisiaj tylko spacer, coś koło 6 km. Nogę stawiam nienaturalnie a gdy próbuję wrócić do normalnej pozycji to pobolewa. Ale jest już zdecydowanie lepiej. Teraz pytanie: czy po powrocie do treningów robić już kolejne? Czy starać się nadrobić te które opuściłem? Przemyślę to jeszcze.... będzie to pewnie zależne od tego  kiedy wrócę do trenowania.
Szansa na jutrzejsze pobieganie to 30%

Pozdrawiam

sobota, 27 lipca 2013

niestety...

Jeszcze czuć, że z nogą  coś nie tak. Ale jest zdecydowana poprawa! Maraton wcale się nie oddalił! Zobaczymy co przyniesie  dzisiejszy i jutrzejszy dzień? Wczoraj w pracy zabukowaliśmy sobie urlop, żeby odpocząć przed samym startem! Także na tydzień przed maratonem czeka mnie odpoczynek :-)


Szanse na jutrzejszy trening na chwilę obecną to 15 %

pozdrowienia

piątek, 26 lipca 2013

nie jest dobrze....

Wczorajsze bieganie nie wyszło mi na zdrowie. O ile po samym bieganiu dopóki wszystko było rozgrzane to nie było źle ale po godzinie się zaczęło....  Kur... :-/ kontuzja i chyba przymusowa przerwa....  Czy to starość? Może jeszcze nie ale wiem, że rozgrzewka jest konieczna. Do pracy standardowo rowerkiem to na stopie nie było żadnego obciążenia. W pracy jak trzeba było się gdzieś przemieszczać to nie było zbyt komfortowo. Stopa stawiana bokiem i jazda.... Kuternoga... Humor nie dopisywał bo już najczarniejsze myśli, rezygnacja z dalszych treningów, koniec marzeń o maratonie. Ech... Czasem próbowałem normalnie stawiać stopę i nawet się dało ale niestety sprawiało ból. Po powrocie do domu maść(przed wyjazdem do pracy również) i odpoczynek. Pocieszył mnie trochę brat mówiąc, że kilka razy w tym roku już miał podobną sytuację i mu szybko przechodziło. Obudziłem się dzisiaj i faktycznie jest już lepiej. Lecz do pełnej sprawności jeszcze brakuje. Wybrałem się na zakupy do Lidla i znalazłem coś co może mi pomoże w rehabilitacji:



Kupując opaskę nie przyuważyłem, że jest to komplet, a po drodze zastanawiałem się czy ma to znaczenie na którą nogę to założę.... i czy rozmiar będzie dobry. Ale wszystko okazało się w porządku.


Piszą tam, że to dobre dla stabilizacji ścięgien stawu skokowego dla osób pronujących. Czyli dla mnie :-/
Tak mam platfusa. Założyłem tylko jedną opaskę na prawą nogę i leży całkiem fajne. Może wezmę ją na dzisiejszy dzień do pracy. Jutro miał być trening ale małe szanse, że się odbędzie. Oby uraz przestał dawać o sobie znać jak najszybciej!
A jeszcze kupiłem jedną rzecz:


Chyba mnie widać na zdjęciu...
Kupiłem bardziej dla Sylwii bo to ona będzie robiła jakieś koktajle warzywno-owocowe. Ale może i mi coś zrobi dobrego i zdrowego. Co doda mi witaminek by lepiej się biegało i kontuzje eliminowało.

Pozdrawiam!




czwartek, 25 lipca 2013

Dobry, zły i brzydki....

Trening był dobry pod względem tempa, tętna, przebytych kilometrów! Ale... szkoda, że jest jakieś "ale". Jestem zły bo w połowie dystansu poczułem brzydki ból w okolicach prawej kostki i tak mnie męczył aż do końca biegu. W sumie to już wczoraj w pracy coś czułem i dzisiaj gdy zaczynałem bieg też delikatnie. Lecz naprawdę dał o sobie znać dopiero po 7 km... :-/ Oby przeszło do kolejnego treningu! Czyli do piątku.

Dzisiejszy trening przewidywał 14 kilometrów na zaliczenie bez określonego tempa. Postanowiłem skorzystać z tej okazji i wyruszyć w miasto by zahaczyć choć w małej części o trasę maratonu. Zwykle nie lubię biegać po mieście bo to jakieś ulice, sygnalizacje świetlne ja zapominam w którą stronę tutaj patrzeć itd...
Budzik od rana zaliczył kilka drzemek ale w końcu udało się rozbudzić. Na szybko dwie kanapki, owocowa herbatka trochę odpoczynku i jazda na dwór! Wcześniej na mapie obceniłem którędy mniej więcej pobiec więc ruszyłem. Wszystko szło w miarę dobrze mimo tego bólu, który przejdzie do piątku :-) Zrobiłem kilka kilometrów po trasie maratonu. Napotkałem sporo biegaczy. Być może również przygotowujących się do maratonu. Oczywiście nie pobiegłem dokładnie tam gdzie chciałem... a zawsze wydawało mi się, że mam dobrą orientację w terenie. Niestety duża ilość rozwidleń oraz wiele ścieżek przecinających trasę ułatwiła mi zboczenie z prawidłowego kursu. Być może następnym razem będzie lepiej.
W sumie zrobiłem dzisiaj ciut ponad 16 km:

Oto przebyta trasa:



A oto kilka wskazań takich jak tętno, tempo, kalorie itd... :



A na koniec taka ciekawostka... "Progresja trasy"- czyli tam gdzie już biegłem podczas przygotowań do maratonu.

Na czarno oznakowany zdobyty teren


Do następnego!









Fast Flat Course







Trasa ma być szybka. Organizatorzy reklamują, że można na niej robić życiówki. W moim przypadku ukończenie maratonu to będzie PB. Przez 11 mil trasa będzie biegła identycznie jak trasa równolegle odbywającego się półmaratonu. Po drodze maratończycy będą mogli cieszyć się widokiem zamku, zobaczyć słynny stadion do krykieta, stadion Nottingham Forest, zabudowania Uniwersytetu,  Narodowy Park Colwick czy też Narodowe Centrum Sportów Wodnych. Meta będzie zlokalizowana blisko rzeki Trent gdzie zorganizowane zostanie specjalne miasteczko w którym kibice będą oczekiwać na biegaczy! 


środa, 24 lipca 2013

suszenie

dzisiaj wolne :-) buty szykują się na jutrzejszą czternastkę! w planach mają zahaczenie o kawałek trasy maratonu!
do jutra!

wtorek, 23 lipca 2013

załamanie....

Tak jak w tytule :-/ nastąpiło tutaj załamanie pogody. Wczoraj burza z prawdziwego zdarzenia. Były błyskawice i grzmoty. Znajomy z pracy powiedział, że koło 10 pm. będzie burza bo widział w pogodzie. Faktycznie wychodząc  na patio podczas przerwy uderzenie ciepła i duchoty...  Na pół godziny przed 22 dało się już słyszeć grzmoty  a nawet dało się zauważyć w oknach w dachu rozświetlane niebo przez błyskawicę... Szybko przyszło i szybko poszło o 22 gdy wychodziliśmy płynęła już tylko rzeka z deszczu który przed momentem się skończył. Więc szybko na rowery i czym prędzej do domu.
Dobra ale przejdźmy do meritum. Dzisiaj przypadał kolejny trening 10 km tempem 5:40km. Czyli w moim wykonaniu miało to być 5:25km. Wstałem rano, standardowe śniadanie przed bieganiem czyli kanapka z dżemem i kremem czekoladowym. No i co? Trzeba iść, za oknem chmurki i grzmi gdzieś w oddali. Ubieram się na letniaka bo mimo braku słońca jest ciepło. Przebiegłem może z 300 metrów i się zaczęło.... oberwanie chmury. Po 10 minutach poczułem się jak podczas pamiętnego zakładu z Bobkiem i Pipkonem (kuzyn i kolega kuzyna). Był pierwszy dzień wakacji w Zielonej Górze, ja sporo starszy od nich, ale czy mądrzejszy? Pogoda była podobna do tej tutaj, Leje jak z cebra, ktoś (czyt. ja) wpadł na głupi pomysł by przez godzinę wytrzymać na deszczu. Chłopaki nie chcieli... Założyliśmy się o pięć polskich złotych, że będę przez godzinę siedział na deszczu. Więc wystawiłem taboret przed schody i usiadłem gdy tymczasem oni siedzieli pod daszkiem na schodach. Mijały kolejne minuty, deszcz nie ustawał, w oddali grzmiało, chłopakom już miny powoli zrzedły. Dla nich był majątek do wygrania lub przegrania. Plany pokrzyżowała mi babcia mieszkająca po sąsiedzku , teraz już świętej pamięci Babcia.... Ale ostatecznie i tak ja wygrałęm :P  Dobra ale przecież nie o tym ten tekst. Wracam do biegu :-) Ja już cały mokry nim zegarek pokazał przebiegnięty pierwszy kilometr. Drogi zamieniły się w rzeki. Darmowe polewanie wodą przez jadące autobusy, w parku Forest pojawiły się okresowe rzeki a nawet wodospady. Oj było przyjemnie :-) Od szóstego kilometra deszcz nieco ustał ale towarzyszył mi do końca. Udało się zrealizować to co na dzisiaj założyłem a buty mają czas do czwartku na wysuszenie.





średnie tempo 5:22

poniedziałek, 22 lipca 2013

Skąd ten pomysł? I co dalej z tym fantem?

Właśnie. Skąd wziął się u mnie pomysł by pobiec maraton. Pytają się czasem znajomi po co biegnę, czemu aż taki długi ten dystans, chce Ci się? Co z tego będziesz miał?

Dystans faktycznie długi bo jeszcze nigdy nie przebiegłem więcej niż 31 km? A tutaj jeszcze trzeba będzie dołożyć 11 km. I co z tego, że z Maratonu do Aten jest 37 km? Skoro na pierwszych igrzyskach trzeba było przebiec 40 km a od Igrzysk w Londynie już 42 km 195 metrów (26 mil i 385 jardów) i to właśnie ten dystans jest jedynym słusznym kojarzonym z maratonem. Gdy zaczynałem  biegać przez myśl mi nie przeszły takie dystanse. Już prędzej jakaś połówka... Początkowo "dyszki" to był mój żywioł. Miałem ambitne plany zejść poniżej 40 minut. Niestety do dnia dzisiejszego jeszcze tego nie dokonałem. Ale wszystko przede mną. Minęło kilka miesięcy a mi z coraz większą łatwością przychodziło dłuższe wybieganie. Zapisałem się nawet i ukończyłem bieg na 25 km.  Było to w roku 2011 czyli wtedy gdy zaczynałem.


Jak widać nie wyszło to tak źle. Na przebiegnięcie 25km (GPS wyliczył niecałe 25  jak widać powyżej) potrzebowałem 1 godz. 54 min. Już wtedy marzył mi się maraton. Tym bardziej dlatego, że tydzień wcześniej biegłem 10 kilometrów przy maratonie w Łodzi. Wielu znajomych w nim wystartowało. I co tu dużo gadać... pozazdrościłem. Postanowiłem, że i ja wystartuję za rok. Niestety kontuzje, kontuzje i jeszcze raz kontuje... to własnie przez kontuzje musiałem zapomnieć o maratonie. Jednak po głowie myśl ta nadal chodziła, na wiosnę tego roku maraton ukończył mój brat w czasie 3:55:26, jego przygotowania tak mnie zainteresowały, że żyłem nimi tak jakbym ja w nim startował. W lutym nawet sam trochę się ruszyłem i na początku marca pobiegłem jakiś dłuższy dystans (mój najdłuższy bieg w karierze) bo aż 31 km i 440 metrów :-) , Zajęło mi to 2 godz. 47 min. Wtedy zapadła decyzja. Maraton w 2013 roku.


Ku mojemu szczęściu okazało się, że w 2013 roku 29 września w Nottingham organizowany będzie maraton. Jakoś w maju zorientowałem się, że już bardzo blisko do tego startu i należy się wziąć za przygotowania. Postanowiłem, że znajdę jakiś plan treningowy, który ma mnie zmotywować i usystematyzować moje treningi. Czego szukałem? Pierwsze co wpisałem w wyszukiwarce to: maraton w 3:30... I jak się okazało to był strzał! Nie musiałem więcej szukać bo pierwszą stronę którą otworzyłem od razu dodałem do zakładek i to właśnie z tego planu korzystam. Trening pochodzi z portalu: treningbiegacza.pl
Plan na zawody „MARATON w 3:30”- trening 18-to tygodniowy.
Na wstępie przeczytałem dla kogo ten trening: Jest dla osób, które mają możliwości treningu 3-4 razy w tygodniu i przede wszystkim są już aktywne biegowo (systematycznie biegają). 
Biegacze nie mający problemu z wybieganiami po 5:30-40 na km i szybszymi treningami ciągłymi po ok. 4:30-40 na km (nie wypluwając przy 
tym płuc), powinni spokojnie zrealizować powyższy plan treningowy.
Pomyślałem, że kwalifikuję się. Więc na szybko wyliczyłem na kiedy przypada pierwszy trening(4 czerwiec) a do tego czasu miałem robić jakieś swobodne wyjścia żeby się rozruszać. niestety z tych wyjść średnio coś wychodziło, Mój kilometraż z 2013 roku:






Ale w czerwcu wszystko miało się zmienić!! I co? Wszystko się zmieniło. Plan jest na tyle lekki na początku, że swobodnie można się wdrożyć w bieganie i potem sukcesywnie realizować kolejne etapy. Ja już przebyłem 23 treningi a wszystkich jest 60 gdzie sześćdziesiąty to start w maratonie.
Z dnia na dzień forma rośnie, biega się coraz przyjemniej, tempo wzrasta a puls spada. Najcięższe treningi już za mną(podbiegi były straszne). Wszystko idzie dobrze a ja kończąc jeden trening już  myślę o następnym. Bo przecież o to chodzi by się do  tego nie zmuszać!!!
Biegam po lubię.
Pozdrawiam!!!!

niedziela, 21 lipca 2013

koniec tygodnia numer siedem

Jak na razie plan zrealizowałem w 100 procentach. Dziś przypadał trening numer 23. Niedziela to dla wielu z nas dzień w którym trening przychodzi z największą łatwością i można pobiec coś więcej. Weekend, organizm wypoczęty itd. Niestety u mnie tak to nie działało w tym tygodniu. Piątek i sobota w pracy po 12 godzin i.... w niedzielę też w pracy ale już tylko 6 godzinek. Ale nim poszedłem pobiegać zjadłem dobry obiadek i zdążyłem odpocząć.
Dzisiaj plan przewidywał następujący trening:




Standardowo postanowiłem urwać po 15 sekund z tempa co dawało: 8km po ok. 5:05+ 6km po ok 4:30.
Zabójcze tempo prawda? No i co? Buty zasznurowane, pulsometr uciska klatkę piersiową, woda w rękę i można lecieć :-) Pogoda do biegania przyjemna. Słońce za chmurkami, temperatura coś koło 20 stopni, ciśnienia i wilgotności nie znam. Pierwszy kilometr jak zwykle z górki, trasa znowu ta sama. Postawiłem na dobrze znane pętle na Foreście. Wytyczne udało się zrealizować wypijając przy tym 150 mililitrów wody resztę wody czyli kolejne 150 mililitrów przeznaczyłem na obmycie twarzy z potu :P (bo trochę się pojawiło).  A no i jeszcze zapomniałbym dodać o kolce! A zapomniałem o czymś takim zupełnie bo bardzo dawno nie miałem. Pojawiła się niespodziewanie ale ją pokonałem dość szybko. 


Jak widać na wystudzenie mięśni dorzuciłem jeszcze dwa kilometry spokojniejszym tempem. To tyle... Minęło siedem tygodni odkąd zacząłem realizować plan, do maratonu zostało jeszcze jedenaście. Mam nadzieję, że jeszcze sporo zyskam na kondycji i ten maraton nie sprawi mi dużego problemu.

Przyszły tydzień to aż cztery treningi więc ja biorę się za odpoczywanie! A teraz do sklepu po piwko ,<mniam> by nawodnić organizm.
Pozdrowienia



piątek, 19 lipca 2013

Szakal na obczyźnie czyli "Powracające przed oczami retrospekcje...." część trzecia.

Siemka
Kolejny  relacja :-) ale jeszcze nie ostatnia!!! Dodam na wstępie, że przygotowania do maratonu trwają. Cały czas staram się realizować plan treningowy, diety jak na razie brak, może na ostatni tydzień przed maratonem coś zastosuję (tak jak mój brat) a z nie piciem  alkoholu  bywa różnie ;-)
Czas na opisanie kolejnego biegu, który utkwił w mojej pamięci. Zanim jednak napiszę co to za bieg, bardzo krótko postaram się streścić co działo się w mojej karierze biegowej nim w nim wystartowałem. Po Biegu Niepodległości w Warszawie poczułem, że mam moc :-) Już dwa dni później pobiegłem w Biegu o Puchar Marszałka, który odbył się tam, gdzie odbywa się obecnie parkrun, czyli w Parku Poniatowskiego. Tydzień później wraz z Szakalami zjawiłem  się w Bełchatowie, by tam ustanowić swój obecny rekord na 15 km z czasem 1:07:20, potem jakiś bieg w zimowym GP łodzi, pojawiłem się nawet na początku grudnia na pierwszym treningu drużyny "dbam o zdrowie", który to cykl przygotowywał do maratonu. Niestety, po treningu tym pobiegłem dopiero w Biegu Sylwestrowym. 31 grudnia. Do Arturówka wybraliśmy się w składzie: Lewy (biegasz jeszcze?), brat (ten to biega! ukończył maraton, a we wrześniu będzie poprawiał życiówkę w Oslo) oraz Łuki (koniec kariery?) no i ja. Mi coś tam dolegało... jakaś gorączka itd... ale nie było tragedii, bo udało mi się pokonać brata, ale smutniejsza wiadomość to zajęcie gorszej lokaty niż Lewy (rywale z zakładu dot. biegu, który miał się obyć w  11 listopada 2012).
Ale mimo tego to i tak sukces, bo jadąc na bieg nie miałem wcale w nim startować, a robić jedynie za kibica i obserwatora.
Nowy rok, czyli 2012 zaczął się pięknie 95 km przebiegniętych w styczniu, niestety w lutym już tylko 25 km. Marzec - zerowy kilometraż :-/. Ale sukcesem zimy było na pewno sklasyfikowanie w Zimowym GP Łodzi <hura>. Po trwającej blisko dwa miesiące rozłące z bieganiem postanowiłem wystartować w dyszce przy łódzkim maratonie, do której zapisałem się miesiąc wcześniej. Niestety bez treningu dobrego czasu nie udało się zrobić, bieg ukończyłem z wynikiem 52:48. Po tej imprezie nawet trochę się ruszyłem :-) Na moje kolejne treningi przypadały kolejno: VI Bieg Wdzięczności w Konstantynowie, Dycha Justynów-Janówka (to mój najcięższy bieg w karierze)
gdzie ledwo udało się zmieścić w godzinie... na tak znakomity wynik złożyło się nietrenowanie, trudna trasa, warunki atmosferyczne (cieplutko), dzień przed, no i słabe odżywianie się w dniu biegu... bieg ledwo co ukończyłem i miałem już chwile zwątpienia  żeby przejść do spaceru (zresztą tempo na ostatnich kilometrach było już spacerowe) jednak Lewy, który biegł ze mną na tyle mnie wkurzał, że tego nie zrobiłem. Wykończył mnie tego dnia i jeszcze chciał mi ustąpić miejsca na mecie. Ale na to nie pozwoliłem i to on pierwszy ją przekroczył.  Bieg zaczęliśmy tempem poniżej 5 min/km jednak spadało ono masakrycznie i praktycznie już od połowy dystansu tempo powyżej 6 min/km.
 Długo dochodziłem do siebie po tym biegu. Na szczęście w okolicach mety było się czego "napić" i dało się uśmierzyć gorycz przegranej z Lewym :P

W bezpośrednim starciu z Lewym 2-0 dla niego a 11 listopad coraz bliżej... ale polegałem na bracie, że to on zapuści wąs po tym zakładzie! Kolejny miesiąc to maj. Też niezbyt dobry w moim wykonaniu, dwa biegi po 10 km (majowy piknik w Wiączyniu oraz jubileuszowy X bieg ulica Piotrkowska (45:14) i do tego 20 km treningów. Czerwiec... tutaj mogę się pochwalić, bo aż cztery wyjścia, w tym trzy to treningi!!! Łączny kilometraż 46 km, czułem się świetnie przygotowany do zbliżających się zawodów to jest do Biegu Świętojańskiego w Lesie Łagiewnickim. Ponad 30 km w nogach, prawdziwa świeżość i głód biegania... Pojawiam się na miejscu zawodów na pół godziny przed startem, a okazuje się, że nie mam w czym pobiec. Zapomniałem butów z działki. I tutaj odbył się prawdziwy wyścig, ale na szczęście zdążyłem obrócić do M1 po buty przy tym nie dostając żadnego mandatu, a po biegu żadnego odcisku na stopie. Podziękowanie dla Kaśki i Anki za pomoc w odbiorze numeru startowego ;-) Sam bieg już bez historii, dałem radę i ukończyłem z czasem 1 godzina 12 minut.  No i w końcu nadchodzi lipiec!!! I przechodzę do meritum! A więc:


XXII Międzynarodowy Bieg po Plaży, 08.07.2012

Na sam bieg zapisałem się sporo wcześniej,  dokładnie nie pamiętam, ale pewnie na miesiąc przed już widniałem na liście startujących. Czerwiec jak dla mnie spędziłem dość aktywnie. Zresztą 15 km już zdarzało mi się biegać z tym, że nie po plaży :-)  Bieg w dobrze mi znanym Jarosławcu połączyłem z wakacjami (niestety krótkimi, bo tylko 4 dni). Nad morze dotarliśmy w piątek koło 6 rano (po drodze burza), ale kto dotarł? Wybraliśmy się w trójkę, ale biegłem tylko ja, a te dwie osoby to moi najwierniejsi kibice. Dzięki Mamo i Tato :-). Zakwaterowanie w dobrze znanym obozowisku harcerskim! Pewnie wiele osób kojarzy tą miejscówkę. I tym razem nas nie zaskoczyła, pyszne posiłki, świetna atmosfera i super ludzie.
Piątek praktycznie cały spędzony na plaży, a ja straciłem głos... Jakiś wirus:-/ uratować mnie miał lek reklamowany przez Ugo Ukaha (ówczesny piłkarz ostatniej Polskiej drużyny grającej w fazie grupowej Ligi Mistrzów), może nawet pomogły te tabletki, choć moim zdaniem bardziej skuteczne był napój Perła z Lublina :-), dzień przeleżany i przespany na plaży. W Bałtyku tego dnia za wiele się nie pokąpałem. Wieczorem po kolacji zebrałem się na pierwszy w życiu bieg po plaży, ten jeszcze treningowy... Pogoda super, dystans to połowa tego, co miało nastąpić za dwa dni, na plaży piękne widoki, na horyzoncie zachód słońca <tęskni>. Pogoda w ten weekend rozpieszczała plażowiczów, ale czy biegaczy również? Może niekoniecznie, ale to w końcu lato więc po co malkontenctwo? :P Sobota bez biegania, jedynie leżakowanie, spacerowanie, świeża rybka w smażalni, a wieczorem odbiór pakietu startowego (Super koszulka - pisząc relację mam ją na sobie) i pora wracać do domu czyt. namiotu.

Dzień biegu :-) Pogoda super. Jest gorąco. Ja truchcikiem udaję się w kierunku Jarca (moje obozowisko oddalone od miejsca mety około 2 km.) Rodzice idą na plażę i tam mają dopingować. Spotykam znajome twarze z naszych łódzkich biegów, (pozdrowienia dla Łódź Running Team) krótkie rozmowy, krótka rozgrzewka i oczekiwanie na czas startu (również krótkie). Jest sygnał i wszyscy ruszają, jak wszyscy to i ja. Standardowo ruszyłem za szybko ale to nie tylko mój błąd, prawda? Pierwsze trzy kilometry to głównie asfalt i krótki zbieg przez las do plaży. Tutaj tempo miałem niezłe bo w granicach 4:40, następne 6 kilometrów to plaża, z czego pierwszy kilometr to plaża sypka (oddalona od morza) tempo spada i wynosi ponad 6 min/km było by znacznie gorzej ale sił dodają kibice!
 Po nawrocie jest lepiej, bieg po twardszym mokrym piasku nie sprawia już takich trudności, a bliskość wody nieco ochładza. Na plaży mnóstwo ludzi, ja zostaję uznany za reprezentanta Holandii przez młodych kibiców, ach te szakalowe barwy :P

Następny kilometr to las, a pozostałe pięć to już pas startowy i asfalt. Jest naprawdę gorąco, plaża dała się we znaki. Sił zaczyna brakować, po drodze chłodząca mgiełka zorganizowana przez straż pożarną,  niestety daje schłodzenie tylko na chwilę. Po drodze napotykam Generała Romana Polko, trzymam się go coś koło dwóch kilometrów, jednak potem odpuszczam, a on powoli się oddala.

Trochę szkoda, że nie byłem w lepszej formie :P ostatnie kilometry biegnie się bardzo ciężko, widać już ludzi z medalami, oni są tymi szczęśliwcami, którzy mają już za sobą linię mety, trochę im zazdroszczę, ale jeszcze chwila i ja wpadam na metę Jak się okazało generał pokonał mnie o minutę. Ostatnie sto metrów jeszcze wyścig z jakimś Panem, któremu nie dałem się prześcignąć, ku radości mojej i rodziców.

Piękny medal z muszelką wisi na szyi, a my ruszamy w kierunku plaży popijając napój otrzymany za voucher z pakietu startowego. Bym zapomniał mój czas to: 1 godz. 18 min. 34 sek.
Zdjąć buty i pomoczyć nogi w morzu, bezcenne. W sumie to był pierwszy dzień gdy naprawdę popływałem w Bałtyku.

Czułem się znakomicie, rodzice udali się na swoją ulubioną plażę a ja na dekorację zwycięzców. Tam dowiedziałem się pewnej ciekawostki. Otóż od 8 lipca 2012 roku wiem już, że marka produkująca sprzęt biegowy Kalenji wzięła swą nazwę od jednego z najszybszych plemion w Keni i- Kalenjin. Wieczór przeleżany na plaży. Kolejny dzień to plaża i spacerek oraz kupowanie pamiątek i powrót do rzeczywistości...
Oj to był bieg, oj to był wypad! Polecam każdemu tą imprezę. Mam nadzieję, że będzie mi dane tam jeszcze wystartować!

czwartek, 18 lipca 2013

pierwsze śliwki...

niestety ale robaczywki...
Zrobiłem dzisiaj dwudziesty-drugi trening przygotowujący mnie do maratonu.
Miał wyglądać tak:

Miała to być dla mnie swego rodzaju premiera.... ale o tym za chwilę.
Plan treningowy realizuję w innych czasach niż podaje jego twórca. Zwykle staram się ukraść 15 sekund z tempa na kilometr. Czyli u mnie miało to wyglądać tak:

Miałem rozpocząć ośmioma kilometrami  po ok. 5:20 km i to mi wyszło całkiem przyzwoicie:
Poszczególne kilometry były w miarę równe, temperatura powietrza przyzwoita (ocień żarka) oj poczułem się jak w Polsce w biegu po plaży :P


I do tego momentu plan realizowałem znakomicie.... a nawet ciut dłużej bo potem nastąpiła rozgrzewka i poszła dobrze:P
Niestety dalsza część odbiegła znacznie :-/ O ile sam zaplanowałem sobie, że zamiast przebieżek 100 metrowych zastąpię je 200 metrowymi nie zmieniając przy tym dystansu truchtu to tempo było.... niestety interwałowe. Zakładałem biegać te 200 metrówki w tempie 4:05 no ale po rozgrzewce ruszyłem i zamiast tego wyszło 3:30.... :-/ i tak zrobiłem kolejne pięć. Niestety ale mnie poniosło. Następnym razem już się bardziej przyłożę do realizacji treningu. Ale muszę bardziej zapoznać się z moim zegarkiem ewentualnie odmierzyć sobie jakieś dystanse żeby było łatwiej mi kontrolować tempo
Wyszło jak wyszło, mam nadzieję, że mi nie zaszkodzi ten trening. Ale niby miałem dobrą rozgrzewkę przed nim i do tego już nie jestem takim laikiem jak 7 tygodni temu gdy zaczynałem treningi.


Na sam koniec by nieco się wystudzić dobiegłem do domu już w spokojnym tempie dokładając do treningu dwa kilometry.
Kolejny trening w sobotę albo niedzielę. Oby mnie nie poniosło.
Do następnego!!



środa, 17 lipca 2013

Nici.....

z tenisa nici wyszły niestety
bo po pracy byłem padnięty
upał tutaj ze 30 stopni
dobrze, ze w robocie  nie zabraniają krótkich spodni
ale klimatyzacja tam słaba, a może brak
więc czułem się jak wrak
więc w domu drzemkę długą uskuteczniłem
i o jutrzejszym treningu śniłem
mam nadzieję, że jutro będzie temperatura nieco niższa
a moja aktywność od dzisiejszej wyższa!!!

wtorek, 16 lipca 2013

z przymrużeniem "oczka"


Dwudziesty pierwszy trening za mną :-)
Po kilku dniach relaksu nie było aż tak źle.... zresztą dziś w planach było tylko 8km spokojnym tempem na zaliczenie. Planowo trening miał się odbyć o  6 rano czasu tutejszego... ale dospałem jeszcze trochę i 4 godziny po czasie wystartowałem(gdy samolot z gośćmi już wylądował w Warszawie). Pogoda w Nottingham ładniejsza niż w Polsce.... Cieplutko i słonecznie, biegło się całkiem przyjemnie choć muszę przyznać, że na szybszych biegach miewałem niższe pulsy :P ale to kwestia czasu jak wszystko wróci do normy i nastąpi wzrost formy. Następny trening chyba w czwartek i pierwsze w życiu "tempówki"? Ciekaw jestem jak to wyjdzie? :P A jutro może tenis.....?

piątek, 12 lipca 2013

jedna trzecia :-)

Kto na ułamkach się zna ten wie, że 1/3  po zamianie na dziesiętne będzie ułamkiem nieskończonym okresowym :-). Ale nie o matematyce ten tekst. Dzisiaj przypadł mój dwudziesty trening a w sumie jest ich 60 co po skróceniu daje? No właśnie... :-)
Miało być tak: 10km po ok. 5:20km + 4km po ok. 4:45km
a wyszło tak: 10km po ok.5:04 + 4km po ok. 4:26km + 2km po ok. 5:01 + 0,25km po ok. 4:44km


A tak w ogóle to cykl 60 treningów a dokładniej 59 treningów bo 60 treningiem będzie maraton. Ach, no i już udzieliłem odpowiedzi.... Są to treningi przygotowujące do maratonu. Ten plan treningowy ma przygotować nas do królewskiego dystansu na czas 3:30 <szok>, mi wystarczy zejście poniżej 4 godzin :-) ale 3:45 by wyglądało ładniej. A co będzie? Przekonamy się 29 września.
Wszystkie swoje treningi wrzucam na endomondo. Czasem zapewne wrzucę tutaj jakieś zrzuty z ekranu, żeby było w miarę przejrzyście.
Kolejny trening zrobię dopiero we wtorek. Teraz mam długi weekend bo przyjeżdżają goście z Polski :-))))). Forma po tej wizycie może być nieco niższa....nie wiem na ile %?  ale na sto na pewno....

czwartek, 11 lipca 2013

Szakal na obczyźnie czyli "Powracające przed oczami retrospekcje...." część druga.

Szakal na obczyźnie, czyli powracające przed oczami retrospekcje...
Ahoj!
Czas do mojego startu w maratonie powoli upływa. Zrobiłem już 15 treningów (gdy zaczynałem pisać tyle było, teraz jest już 19) i o dziwo zauważyłem że forma nieco wzrosła. Mimo, że nie zawsze udaje mi się dostosować do podpunktów treningu jestem dobrej myśli. Jak "za dawnych" czasów poczułem ten głód biegania i w dzień „nietreningowy” tęskni mi się za założeniem biegowych butów i na całe szczęście nie dręczą mnie żadne poważniejsze urazy <tfu_tfu> <nie_zapeszam>.
Przyszła też pora na napisanie kolejnej relacji, tym razem postaram się sobie przypomnieć i napisać jak to było z Biegiem Niepodległości w Warszawie, zarówno Złotoryja jak i ten bieg miały miejsce w 2011 roku. O ile wracając z biegu wygasłych wulkanów humor dopisywał i można było snuć plany co do życiówek, występów w zawodach, debiucie w maratonie, prześcignięciu "tej" i "tej" osoby już po wakacjach, to kilka następnych tygodni pokazało coś innego... W czerwcu jeszcze zasznurowałem buty z trzy razy po czym nogi zaczęły pobolewać. Niestety ból był na tyle silny, że zrezygnowałem z biegania na jakiś czas, w lipcu jedynie zdecydowałem pobiec w Sztafetowym Maratonie Szakala (przy okazji bardzo gorąco polecam tą imprezę!!!). Bez żadnego wcześniej biegania, niestety nogi już na rozgrzewce bolały, jednak zacisnąłem zęby i zrobiłem potem te kilka kółek w całkiem przyzwoitym jak na mnie czasie, widocznie jeszcze coś tam pozostało z formy w płucach i w nogach... Mam nadzieję, że swojej drużyny nie zawiodłem (pozdrowienia dla teamu B z 2011 roku).
Niestety start ten okupiłem potężnym bólem łydek, kolan? minęły trzy tygodnie a nogi nadal nie czuły się najlepiej, a co za tym idzie mnie też nie było do śmiechu. Ten kto się wciągnął w bieganie, ten wie jak ciężkie są to chwile gdy inni biegają a Ty nie możesz. Ale ile można tak żyć w stagnacji biegowej? Bolało, ale pomyślałem, że należy to rozbiegać. Zebrałem się na sześć kilometrów średnio przyjemnego truchtu, po kilku dniach miało być osiem kilometrów niestety okazało się, że część drogi trzeba przespacerować... i tak dwie dekady sierpnia, cały wrzesień i dwadzieścia trzy dni października buty przeleżały w szafce.
Nogi nieco odpoczęły, zbliżało się święto 11 listopada, wraz ze znajomymi jechaliśmy do Warszawy na Marsz Niepodległości, wiedziałem, że tego dnia odbywa się również masowy bieg, więc postanowiłem się tam zapisać i przetruchtać go sobie powoli.
I tak na sam koniec października zebrałem się na dwa wyjścia z domu, były to dwie szósteczki spokojnym tempem. Druga już w nowych butach. Biegło się przyjemnie i o dziwo nie bolało. Nawet zapisałem się na zawody, tj. Światowy Dzień Biegania którego trasa wiodła po lesie Łagiewnickim. Przed tym biegiem odpocząłem półtora tygodnia by odpuściły zakwasy, a na biegu poczuć świeżość i głód biegania. 6 listopada i pojedynek Michał kontra emocje! Niestety przegrałem, bo miałem pobiec sobie spokojnie, przecież dopiero co wróciłem z zaświatów biegowych, ale nieeeee.... nie udało się. Czas na 10 km nie był zbyt dobry, bo ledwo co wyrobiłem się w 50 minutach, ale za to tętno imponujące <szok>. Pożyczyłem na ten bieg pulsometr, średnie tętno to 185 a maksymalne 195... Kolejna relacja a ja znowu odbiegam od tego, co miałem opisać przejdźmy więc do rzeczy.
XXIII Bieg Niepodległości 2011 11.11.2011
Czy jest sens pisania tej relacji? Bieg odbył się blisko dwa lata temu, a do tego już wiele osób relacjonowało ten bieg. Ale co tam… W końcu to moje retrospekcje.
Więc trzy, dwa, jeden, na miejsca, gotowi? Start! zaczynamy:
Jak w ogóle trafiłem na ten bieg? Otóż ktoś wrzucił zdjęcia z poprzedniej edycji z 2010 roku. I co? Super inicjatywa, biegacze w koszulkach białych i czerwonych tworzący wielką flagę Polski, świetny sposób by uczcić jeden z najważniejszych dni w historii naszego kraju! Tego dnia wraz ze znajomymi jechaliśmy do Warszawy na uroczystości Święta Niepodległości więc nie był to problem, by wyjechać wcześniej i dodatkowo jeszcze pobiec. Nadszedł dzień biegu! Wyjazd z rana. Wyruszamy w pięć osób, z czego trzy to jedynie kibice, albo aż kibice. W biegu startuję ja i mój brat. Rozmowy w samochodzie trochę o bieganiu, jakieś zakłady kto wygra bieg, kursy u bukmachera (ale prawdziwy zakład miał nastąpić dopiero po biegu!). Szanse wyrównane, brat ostatnio ruszył z bieganiem i trochę trenował, ja dopiero wznowiłem treningi. Braterska rywalizacja... Dużo rozmów o obchodach o marszu, o polityce, o zbliżającym się Euro. W końcu dojechaliśmy do Warszawy, towarzyszyły nam dobre nastroje. Do biegu została już niecała godzina więc ruszamy szukać biura zawodów, mnóstwo biegaczy się rozgrzewa (nigdy wcześniej nie brałem udziału w tak dużym masowym biegu, bo aż ponad 7 tysięcy osób i do momentu pisania w większym biegu już nie startowałem). W tle patriotyczna muzyka („Rozkwitały pąki białych róż…”, „O mój rozmarynie...”) każdy wie o co chodzi, serce od razu rosło!! ciarki przechodziły po ciele. Biuro udało się odnaleźć i całkiem szybko załatwić wszelakie formalności, by szybko przystąpić do krótkiej rozgrzewki. W międzyczasie jeszcze udało się zakupić pamiątkowe czapeczki i opaskę (która towarzyszyła mi w biegu) w patriotycznych barwach z motywami z biegu. Przed samym biegiem jeszcze rozgrzewka prowadzona przez animatora, jakieś podskoki, pajacyki itp. itd. etc... A następnie jeden z najbardziej zapadłych w pamięci momentów z tego dnia - Hymn Narodowy! Wtedy to serce zabiło dużo mocniej. Cudowny moment, trzeba przeżyć by poczuć tą magię. Pozostało kilka minut do biegu więc czekamy z niecierpliwością. Najpierw ruszyli rolkarze, a następnie My – biegacze. Ostatnie spojrzenie i zbicie piątki z bratem i ciach! Ruszamy! Ruuuuuuszamy pooooowooooooli, do linii startu szliśmy… No ile? 150 sekund. Ale w końcu przyszedł czas minięcia linii startu. Powoli truchtało się w tym tłumie, próbując wyprzedzać kogoś, po kilometrze straciłem brata z oczu bo wypruł gdzieś do przodu.
Do nawrotu było bardzo gęsto i naprawdę ciężko się biegło, po połowie już lepiej. Gdzieś po drodze widziany Gen. Piłsudski w swoim aucie. Jak na listopad to było cieplutko i biegło się przyjemnie. Wbiegłem na metę z czasem netto: 44:05.  No cóż, życiówki nie udało się zrobić, ale tak dobrego wyniku w życiu się nie spodziewałem. Choć naprawdę dałem z siebie dużo!
Na mecie piękny medal, napoje izotoniczne i posiłek. To teraz trzeba będzie odszukać brata. Witają mnie koledzy, a Bartka nie ma. Ale zaraz się pojawia... Okazało się, że gdzieś po drodze musiałem go wyprzedzić i o dziwo to ja zwyciężyłem, przybiegając o 100 sekund szybciej. Trochę jeszcze pokręciliśmy się w okolicach mety. Spotkaliśmy Szakali, tj. Annę, Malwinę i Emila. Wymieniliśmy kilka zdań i ruszyliśmy coś zjeść... Trafiliśmy do klimatycznej knajpy, nazwy już nie pamiętam (coś a’la PRL), gdzie zjedliśmy pyszny obiad popijając kompocikiem. A potem udaliśmy się na Marsz... A tutaj to już dłuższa opowieść, nie na teraz. O biegu to prawie tyle, obiecaliśmy sobie, że za rok wystartujemy tutaj ponownie, bo impreza naprawdę przednia. A żeby się bardziej zmotywować to Brat, ja i jeszcze Lewy (powiedział, że za rok też biegnie) założyliśmy się, że kto z naszej trójcy za rok będzie ostatni ten zrezygnuje na miesiąc z brzytwy.
To tyle!
Z biegowym pozdrowieniem





Zdjęcia dołączone do relacji pochodzą z serwisu i-run.pl oraz www.online.datasport.pl

Szakal na obczyźnie czyli "Powracające przed oczami retrospekcje...." część pierwsza.

Szakal na obczyźnie czyli " Powracające przed oczami retrospekcje..."
Los chciał, że obecnie w Polsce nie przebywam.... ale staram się znaleźć chwilę na bieganie. Bo taka natura szakala, że ciągnie do biegania. W ostatnich tygodniach znajduję tego czasu nieco więcej a to dlatego, że postanowiłem przebiec maraton. Maraton bez przygotowania to nie jest najlepsze rozwiązanie z tego co słyszałem i wyczytałem. Dobrze pobiegać chociaż te 3-4 razy w tygodniu, żeby nie zejść z trasy. Datę maratonu już znam jest to 29 wrzesień 2013 roku, miejsce to Nottingham, nazwa biegu to Ikano Robin Hood Marathon (to w okolicach Nottingham grasowała słynna banda Robina), dystans znany, trasa biegu ma się pojawić w późniejszym terminie lata a w sumie to już się pojawiła i nawet piszą o niej, że można tutaj zrobić swój PB <hura>. Do biegu zostało ponad 3 miesiące (gdy zaczynałem pisać to tyle było, teraz już niecałe trzy :P) na szybko ściągnąłem sobie z internetu jakiś plan treningowy 18 tygodniowy, łącznie 59 treningów.... 60 treningiem ma być maraton. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Plan nie jest jakiś trudny do zrobienia (trochę obawiam się, że jest za mały kilometraż, bo wybiegań 20 kilometrowych i dłuższych jest zaledwie 5), zresztą nie mam zamiaru ścigać się z czołówką moim celem jest złamanie 4 godzin. Biegając po Anglii często wracam myślami do Polski, do naszych regionalnych biegów, tęskni się za tym. Tęskni się za tą zdrową rywalizacją, za rozmowami w towarzystwie biegaczy! Przypominają się też biegi poza naszym województwem... kiedyś ktoś wspomniał bym napisał krótką relację z tych biegów. Postaram się to zrobić... stworzę te kilka relacji (łącznie chyba trzy + czwartą będzie relacja z maratonu :D).
Część pierwsza - Złotoryja 
19.06.2011
Rok 2011 to sam początek mojej przygody biegowej! Zaczynając tym zdaniem ten oto tekst od razu musiałbym skłamać , biegałem oczywiście od dziecka po podwórku, na boisku za piłką w szkole, po bieżni, a nawet zdarzyło mi się, że zostałem powołany do reprezentowania szkoły, ale to było bardzo dawno temu... jednak moje pierwsze zawody po uzyskaniu pełnoletności (tj. skoczeniu 18 lat) odbyły się już w roku 2010... był to wszystkim znany (bądź znany większości) Bieg Sylwestrowy po lesie Łagiewnickim. Z kimś się założyłem, że w nim pobiegnę i uzyskam czas poniżej godziny bez jakiegokolwiek przygotowania... zakład stracił nieco na ważności gdy trasę z powodu złych warunków atmosferycznych skrócono (na moje szczęście) z 10 km do 7,5 km (mój czas 43 min 47 sek). I tak był to dla mnie ogromny sukces!!! Na trasie nie stanąłem, biegłem cały czas (na końcówce czasem bardzo wolno... duuuuuuuuużo osób mnie wyprzedziło, ale na ostatnich 100 metrach zyskałem przypływ sił i pokonałem je bardzo szybko) a wieczorem wytrzymałem do północy by powitać Nowy Rok.
Dobra ale chyba odbiegam od tematu... miałem napisać krótką relację o biegu w Złotoryi 
Tak więc by się do niego przygotować treningi wznowiłem w lutym 2011, wtedy właśnie odpuściło zakwaszenie organizmu po sylwestrze, biegałem po dwa, trzy razy w tygodniu czasem w ogóle... zacząłem trochę startować w zawodach i tak po drodze zaliczyłem V Bieg Wdzięczności w Konstantynowie (6km -27:14), III Dychę Justynów-Janówka (10km-47:10), 3 Majowy Piknik Biegowy w Parku 3 maja (5km-21:38), XXXII Textilcross (10km-43:20), Puchar Maratonu Warszawskiego (10km-43:42), IV Bieg Parafialny "Królewska Piątka" (5km-20:21), Bieg Ulicą Piotrkowską (10km-44:25), Bieg o Pierścień Królowej Jadwigi (3km-11:33), 10 km przy Łódzkim Maratonie (10km-42:04), III Ogólnopolski Supermaraton Ozorków (25km-1:54:00), Puchar Maratonu Warszawskiego (15km-1:09:08), V Bieg Świętojański (15km-1:08:22) i właśnie ten ostatni bieg tj. Bieg Świętojański poprzedzał bieg, o którym ma być ta relacja. Tak więc przejdźmy do meritum!!!
II Bieg Szlakiem Wygasłych Wulkanów 
Większość biegaczy pewnie kojarzy tą imprezę, kilka dni temu odbyła się już IV edycja tego biegu. W życiu bym nie pomyślał żeby wybrać się na takie zawody... ale zupełnie przypadkowo udało mi się wygrać pakiet startowy na bieg w Złotoryi warty coś około. 100 pln?? zresztą to nie jest istotne. Miasto oddalone od Łodzi o ponad 300 km... ale udało się znaleźć transport (dzięki Maurycy za pomoc). Okazało się, że w tym kierunku zmierza tego samego dnia niejaki Mariusz Brewka, który jechał tam w celach zawodowych a "przy okazji" miał wziąć udział w biegu.. Dla mnie to super wiadomość. Taaaaak taaaaaaaak uda mi się tam pojechać! Start w niedzielę 19 czerwca jakoś przed południem. Ale 18 czerwca jeszcze u nas w Łodzi bieg Świętojański zarówno ja jak i Mariusz startujemy. Mariusz kończy na 7 miejscu ja na 28... ale następnego dnia już tak daleko mi nie ucieknie…
Po Świętojańskim nawet nie zdążyłem zjeść giętej z pakietu startowego, od razu udałem się do domu by tam szybko zregenerować siły napojem węglowodanowym i kąpielą. Minęła może godzina od momentu wbiegnięcia na metę w Łagiewnikach, a my już siedzieliśmy w aucie, które jechało w kierunku Dolnego Śląska. Podróż szybko mijała na rozmowach, głównie o bieganiu. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze kilka miejsc (główne cele tej podróży :P), na sen dużo czasu nie było... może 2 godziny, a może i mniej… Na miejscu byliśmy dobre dwie godziny przed startem a może i więcej? Obeszliśmy okolicę, odebraliśmy pakiety startowe, założyliśmy nasze super stroje (jednorazowe buty itd, itp, etc...) zrobiliśmy rozgrzewkę? a może i też nie? wypiliśmy trochę węglowodanów i ruszyliśmy powoli na linię startu. Było tam strasznie tłoczno, my jako, że wczoraj nie startowaliśmy w eliminacjach znajdowaliśmy się w ostatniej strefie czasu. Jakoś bardzo nas to nie przejęło gdyż i tak naszym celem nie było podium. Przed samym startem jakieś bojowe okrzyki, sygnał startu i ruszyli wszyscy... Nim my ruszyliśmy minęło już kilka minut ale w końcu znaleźliśmy się na trasie. Już od samego początku długie kolejki do pokonywania przeszkód (stało się w kolejce czasem 5 minut by ją pokonać)
później jak już się stawka biegu nieco rozciągnęła było swobodniej. W pewnym momencie, gdy ludzie z końca kolejki już się bulwersowali, organizatorzy zezwolili na ominięcie jednej z przeszkód bokiem. Jednak Mariusz i ja poczekaliśmy do końca.
Trasa bardzo kręta, podbiegi, slalomy, przeskakiwanie przez belki słomy, jakieś drzewa, przechodzenie przez opony, dreny kanalizacyjne, itp, itd. W końcu nadchodzi moment wbiegnięcia do jeziora a tam znajduje się kilka przeszkód, my krótka konsternacja i postanawiamy, że zdejmujemy buty i zostawiamy je tutaj by resztę trasy pokonać na boso (a co tam!!!), pokonaliśmy jeziorko by za chwilę wyjść na suchy ląd... No może nie do końca suchy, bo błoto było spore, wpadało się po kostki, ostre kamienie, trochę śmieci i … szkło. A w górę ostre wejście przy pomocy liny, bo nachylenie naprawdę spore... Konsternacja druga!!! Wracamy po buty i znowu do wody. Na szczęście buty jeszcze na nas czekały. “Metoda minimalistyczna” nie okazała się tutaj dobrym wyjściem.
Powolutku wzięliśmy się za pokonywanie przeszkód, było tego naprawdę sporo, droga kręta, stroma, o rozpędzeniu się nie było tutaj mowy, na trasie poznaliśmy trochę osób, tak więc bieg mijał na rozmowach, pokrzykiwaniu, śmianiu się, itd, itp , kilka razy przeprawialiśmy się przez rzekę, jezioro, mokradła,
a na sam koniec blisko kilometrowy odcinek po błocie, czasem tylko po kolana. a czasem po szyję. Niejedna osoba zanurkowała aż po czubek głowy, trasa miała, aż? albo i tylko 11 kilometrów. Żal było gdy się zobaczyło metę i że to już koniec.
No i nie zgadniecie! Mariusz wcale mi nie uciekł i nawet mogłem się pokusić o zwycięstwo z nim... ale ostatecznie skończyłem dwie lokaty za nim z bardzo przyzwoitym czasem bo tylko: 2 godziny 24 minuty i 27 sekund. Zajmując przy tym 50 miejsce w klasyfikacji mężczyzn na 338 startujących!!! (z tym, że 50 od końca).
Po biegu czas na kąpiel w jeziorze, pożegnanie się z butami... no i ze Złotoryją. Bieg na zawsze pozostanie miłym wspomnieniem. A gliniany medal w kształcie wulkanu to jedno z najcenniejszych trofeów. Powrót minął szybko na rozmowach o odczuciach na temat biegu i ogólnie o bieganiu, czyli o tym, co zwykle i o tym co niezwykle również. Dzięki jeszcze raz za wspólną wyprawę i bieg.
Być może za jakiś czas spróbuję napisać jeszcze jakąś relację. 
Z biegowym pozdrowieniem!



Zdjęcia dołączone do relacji pochodzą z serwisu fotomaraton.pl