czwartek, 11 lipca 2013

Szakal na obczyźnie czyli "Powracające przed oczami retrospekcje...." część druga.

Szakal na obczyźnie, czyli powracające przed oczami retrospekcje...
Ahoj!
Czas do mojego startu w maratonie powoli upływa. Zrobiłem już 15 treningów (gdy zaczynałem pisać tyle było, teraz jest już 19) i o dziwo zauważyłem że forma nieco wzrosła. Mimo, że nie zawsze udaje mi się dostosować do podpunktów treningu jestem dobrej myśli. Jak "za dawnych" czasów poczułem ten głód biegania i w dzień „nietreningowy” tęskni mi się za założeniem biegowych butów i na całe szczęście nie dręczą mnie żadne poważniejsze urazy <tfu_tfu> <nie_zapeszam>.
Przyszła też pora na napisanie kolejnej relacji, tym razem postaram się sobie przypomnieć i napisać jak to było z Biegiem Niepodległości w Warszawie, zarówno Złotoryja jak i ten bieg miały miejsce w 2011 roku. O ile wracając z biegu wygasłych wulkanów humor dopisywał i można było snuć plany co do życiówek, występów w zawodach, debiucie w maratonie, prześcignięciu "tej" i "tej" osoby już po wakacjach, to kilka następnych tygodni pokazało coś innego... W czerwcu jeszcze zasznurowałem buty z trzy razy po czym nogi zaczęły pobolewać. Niestety ból był na tyle silny, że zrezygnowałem z biegania na jakiś czas, w lipcu jedynie zdecydowałem pobiec w Sztafetowym Maratonie Szakala (przy okazji bardzo gorąco polecam tą imprezę!!!). Bez żadnego wcześniej biegania, niestety nogi już na rozgrzewce bolały, jednak zacisnąłem zęby i zrobiłem potem te kilka kółek w całkiem przyzwoitym jak na mnie czasie, widocznie jeszcze coś tam pozostało z formy w płucach i w nogach... Mam nadzieję, że swojej drużyny nie zawiodłem (pozdrowienia dla teamu B z 2011 roku).
Niestety start ten okupiłem potężnym bólem łydek, kolan? minęły trzy tygodnie a nogi nadal nie czuły się najlepiej, a co za tym idzie mnie też nie było do śmiechu. Ten kto się wciągnął w bieganie, ten wie jak ciężkie są to chwile gdy inni biegają a Ty nie możesz. Ale ile można tak żyć w stagnacji biegowej? Bolało, ale pomyślałem, że należy to rozbiegać. Zebrałem się na sześć kilometrów średnio przyjemnego truchtu, po kilku dniach miało być osiem kilometrów niestety okazało się, że część drogi trzeba przespacerować... i tak dwie dekady sierpnia, cały wrzesień i dwadzieścia trzy dni października buty przeleżały w szafce.
Nogi nieco odpoczęły, zbliżało się święto 11 listopada, wraz ze znajomymi jechaliśmy do Warszawy na Marsz Niepodległości, wiedziałem, że tego dnia odbywa się również masowy bieg, więc postanowiłem się tam zapisać i przetruchtać go sobie powoli.
I tak na sam koniec października zebrałem się na dwa wyjścia z domu, były to dwie szósteczki spokojnym tempem. Druga już w nowych butach. Biegło się przyjemnie i o dziwo nie bolało. Nawet zapisałem się na zawody, tj. Światowy Dzień Biegania którego trasa wiodła po lesie Łagiewnickim. Przed tym biegiem odpocząłem półtora tygodnia by odpuściły zakwasy, a na biegu poczuć świeżość i głód biegania. 6 listopada i pojedynek Michał kontra emocje! Niestety przegrałem, bo miałem pobiec sobie spokojnie, przecież dopiero co wróciłem z zaświatów biegowych, ale nieeeee.... nie udało się. Czas na 10 km nie był zbyt dobry, bo ledwo co wyrobiłem się w 50 minutach, ale za to tętno imponujące <szok>. Pożyczyłem na ten bieg pulsometr, średnie tętno to 185 a maksymalne 195... Kolejna relacja a ja znowu odbiegam od tego, co miałem opisać przejdźmy więc do rzeczy.
XXIII Bieg Niepodległości 2011 11.11.2011
Czy jest sens pisania tej relacji? Bieg odbył się blisko dwa lata temu, a do tego już wiele osób relacjonowało ten bieg. Ale co tam… W końcu to moje retrospekcje.
Więc trzy, dwa, jeden, na miejsca, gotowi? Start! zaczynamy:
Jak w ogóle trafiłem na ten bieg? Otóż ktoś wrzucił zdjęcia z poprzedniej edycji z 2010 roku. I co? Super inicjatywa, biegacze w koszulkach białych i czerwonych tworzący wielką flagę Polski, świetny sposób by uczcić jeden z najważniejszych dni w historii naszego kraju! Tego dnia wraz ze znajomymi jechaliśmy do Warszawy na uroczystości Święta Niepodległości więc nie był to problem, by wyjechać wcześniej i dodatkowo jeszcze pobiec. Nadszedł dzień biegu! Wyjazd z rana. Wyruszamy w pięć osób, z czego trzy to jedynie kibice, albo aż kibice. W biegu startuję ja i mój brat. Rozmowy w samochodzie trochę o bieganiu, jakieś zakłady kto wygra bieg, kursy u bukmachera (ale prawdziwy zakład miał nastąpić dopiero po biegu!). Szanse wyrównane, brat ostatnio ruszył z bieganiem i trochę trenował, ja dopiero wznowiłem treningi. Braterska rywalizacja... Dużo rozmów o obchodach o marszu, o polityce, o zbliżającym się Euro. W końcu dojechaliśmy do Warszawy, towarzyszyły nam dobre nastroje. Do biegu została już niecała godzina więc ruszamy szukać biura zawodów, mnóstwo biegaczy się rozgrzewa (nigdy wcześniej nie brałem udziału w tak dużym masowym biegu, bo aż ponad 7 tysięcy osób i do momentu pisania w większym biegu już nie startowałem). W tle patriotyczna muzyka („Rozkwitały pąki białych róż…”, „O mój rozmarynie...”) każdy wie o co chodzi, serce od razu rosło!! ciarki przechodziły po ciele. Biuro udało się odnaleźć i całkiem szybko załatwić wszelakie formalności, by szybko przystąpić do krótkiej rozgrzewki. W międzyczasie jeszcze udało się zakupić pamiątkowe czapeczki i opaskę (która towarzyszyła mi w biegu) w patriotycznych barwach z motywami z biegu. Przed samym biegiem jeszcze rozgrzewka prowadzona przez animatora, jakieś podskoki, pajacyki itp. itd. etc... A następnie jeden z najbardziej zapadłych w pamięci momentów z tego dnia - Hymn Narodowy! Wtedy to serce zabiło dużo mocniej. Cudowny moment, trzeba przeżyć by poczuć tą magię. Pozostało kilka minut do biegu więc czekamy z niecierpliwością. Najpierw ruszyli rolkarze, a następnie My – biegacze. Ostatnie spojrzenie i zbicie piątki z bratem i ciach! Ruszamy! Ruuuuuuszamy pooooowooooooli, do linii startu szliśmy… No ile? 150 sekund. Ale w końcu przyszedł czas minięcia linii startu. Powoli truchtało się w tym tłumie, próbując wyprzedzać kogoś, po kilometrze straciłem brata z oczu bo wypruł gdzieś do przodu.
Do nawrotu było bardzo gęsto i naprawdę ciężko się biegło, po połowie już lepiej. Gdzieś po drodze widziany Gen. Piłsudski w swoim aucie. Jak na listopad to było cieplutko i biegło się przyjemnie. Wbiegłem na metę z czasem netto: 44:05.  No cóż, życiówki nie udało się zrobić, ale tak dobrego wyniku w życiu się nie spodziewałem. Choć naprawdę dałem z siebie dużo!
Na mecie piękny medal, napoje izotoniczne i posiłek. To teraz trzeba będzie odszukać brata. Witają mnie koledzy, a Bartka nie ma. Ale zaraz się pojawia... Okazało się, że gdzieś po drodze musiałem go wyprzedzić i o dziwo to ja zwyciężyłem, przybiegając o 100 sekund szybciej. Trochę jeszcze pokręciliśmy się w okolicach mety. Spotkaliśmy Szakali, tj. Annę, Malwinę i Emila. Wymieniliśmy kilka zdań i ruszyliśmy coś zjeść... Trafiliśmy do klimatycznej knajpy, nazwy już nie pamiętam (coś a’la PRL), gdzie zjedliśmy pyszny obiad popijając kompocikiem. A potem udaliśmy się na Marsz... A tutaj to już dłuższa opowieść, nie na teraz. O biegu to prawie tyle, obiecaliśmy sobie, że za rok wystartujemy tutaj ponownie, bo impreza naprawdę przednia. A żeby się bardziej zmotywować to Brat, ja i jeszcze Lewy (powiedział, że za rok też biegnie) założyliśmy się, że kto z naszej trójcy za rok będzie ostatni ten zrezygnuje na miesiąc z brzytwy.
To tyle!
Z biegowym pozdrowieniem





Zdjęcia dołączone do relacji pochodzą z serwisu i-run.pl oraz www.online.datasport.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz