środa, 31 lipca 2013

Szakal na obczyźnie czyli "Powracające przed oczami retrospekcje...." część czwarta.

Witam!!!
Zbliża się już połowa moich treningów przygotowujących mnie do maratonu, dlatego teraz przyszła kolej by opisać kolejny bieg (powinna być połowa treningów ... lecz niestety kontuzja wyklucza mnie z trenowania). Opisywana będzie połówka (czyt. półmaraton). Standardowo nim przejdę do opisania biegu trochę popiszę jak mi się układały treningi i jak dopisywało zdrowie! Ale co tu pisać o bieganiu skoro między ostatnio opisywanym biegiem w Jarosławcu a pólmaratonem, który opiszę dziś to zaledwie 40 dni. Już tydzień po powrocie z Jarca wystartowałem w drugim sztafetowym maratonie szakala! Tak samo jak przed rokiem trafiłem do składu drugiego :-)



Moja forma było nieco niższa niż w poprzedniej edycji jednak dawałem z siebie wszystko :-) kilka dni po tych zawodach wybrałem się jeszcze na trening, było to 18 lipca i jak się okazało był to ostatni mój bieg przed Pólmaratonem Chmielakowym, który odbywał się 18 sierpnia 2012.
Tak jak widać równy miesiąc przerwy. A co się stało? Otóż po powrocie z Jarosławca ze zdrowiem było wszystko w porządku, nogi lekko pobolewały, ale dało się z tym biegać. A co stało się później? Wstyd się przyznać... Dobrze, że grono odbiorcze tego bloga nie jest zbyt duże... Otóż... Zapewne wielu z Was widziało lub słyszało o chodzeniu po ogniu, czy tam po rozżarzonych węglach. Ja też słyszałem i... teraz mam już to za sobą.


 Jakieś ognisko na działce, pieczona gięta, gra w mafie, zimne napoje, wszyscy dobre humory... no i ktoś rzucił głupi pomysł. I się skończyło nieprzespaną nocą z nogami w misce wypełnionej wodą z lodem. Kolejne dni w pracy też do najłatwiejszych nie należały. Do wesela się zagoi pocieszali niektórzy... o faktycznie pomyślałem, do mojego pewnie tak ale za dwa tygodnie wesele kolegi, a za cztery tygodnie półmaraton. :( dni mijały okłady, maści itd... w dzień Ślubu Rusiego udało mi się wcisnąć buty na stopy, udałem się do kościoła i nawet wytrzymałem całą mszę ale.... tylko mszę. Złożyłem życzenia i powrót do domu... Na poprawiny się wybrałem za namową, włożyłem bardziej strategiczne obuwie. Miało być wszystko ok. No ale poniosły mnie tam emocje... I następnego dnia musiałem cierpieć. Zostały dwa tygodnie do Chmielaków...

może lepiej nie powiększać....

Po głowie już najgorsze myśli chodziły. Ze startu przysłowiowe "nici" ? Treningów zero, z chodzeniem nie jest najlepiej, a co dopiero z  bieganiem :-/ Ale jedyne co mnie cieszyło to, że bóle łydek, które mnie męczyły, wtedy ustały... a może silny ból stóp odciągał moją uwagę? Dobra.... kolejne dni mijały.... zbliżał się dzień biegu. Zaczynamy.





Był piątek i dniało już, gdy wyruszyłem na wschód Polski. Buty na stopach leżały całkiem nieźle. Bez problemu dało się operować pedałami gazu, sprzęgła  i czasem hamulca :-). Pogoda znakomita, o ile ma się klimatyzację w aucie, a jeśli się nie ma, to roztworzone szyby też spełniają swoją funkcję, o ile nie trzeba stać w korkach na remontowanych drogach, których to drogowcy nie zdążyli zrobić przed EURO. Krajobrazy się zmieniały, z głośników leciała muzyka, a ja zbliżałem się do celu wyprawy. Gdy zobaczyłem pierwsze tyki  po których piał się chmiel wiedziałem, że już blisko...




 Na miejsce dotarłem bardzo późnym popołudniem. I co? Jako, że tego weekendu w Krasnymstawie odbywały się Chmielaki czyli święto Chmielarzy i Piwowarów trzeba było skosztować tego złocistego trunku.


Wybór był ogromny, a ceny całkiem przystępne, niestety tego dnia nie mogłem sobie pozwolić na zbyt wiele wiedząc, że jutro dzień startu! Pozwoliłem sobie na chwilę zapomnienia i prawie zapomniałem o odbiorze pakietu startowego, na szczęście na 5 minut przez zamknięciem biura zawodów udało mi się pojawić w wyznaczonym miejscu. Wróciłem jeszcze na rynek na koncert i kilka kufelków, a następnie do auta na nocleg :-) Budzik nastawiony można spać! A, zapomniałbym, tego dnia jeszcze spróbowałem szczypy :-)


Zaświtało już, jednak to nie budzik mnie zbudził tylko ludzie... jak się okazało tuż obok miejsca mojego parkingu odbywał się cosobotni targ. A wiadomo jak to jest w dzień targowy... Ale dobra pora wstać :-) I co najważniejsze zmienić lokalizację hotelu. Auto przeparkowałem założyłem strój biegowy i udałem się w miejsce startu robiąc przy tym  krótką rozgrzewkę :-) Zupełnie zapomniałem napisać o stopach, miały się już całkiem dobrze :-) Moim celem było zejście poniżej dwóch godzin, a co najważniejsze ukończenie tego biegu... żeby nie było wstydu :-) Trasę wcześniej przejrzałem i wiedziałem, że będzie dłuższy odcinek w lesie...

 Przy takiej pogodzie to bardzo dobra wiadomość. Upał, będzie ze 30 stopni... ostatni łyk wody i oczekiwanie na komendę startu!  Wybiła 9:00, słychać sygnał, więc ruszyłem, pomyślałem, że będzie ciężko ale dam radę i za dwie godziny jestem tutaj z powrotem!  Początek w moim wykonaniu jak zwykle... nie opanowałem emocji i ruszyłem za szybko, w ten sposób pierwsze 4 kilometry wyszły w tempie coś około 4:40. Potem odczułem długą rozłąkę z bieganiem i siły powoli słabły. Z oddechem nie było problemu, ale nogi zacząłem czuć wyjątkowo szybko. Plusem było to, że trasa bardzo przyjemna, ładne dla oka krajobrazy, osiem kilometrów lasem, a na trasie sporo kibiców, którzy głośno dopingowali i dodawali sił. To oni nie pozwolili przejść do marszu... Przecież wstyd maszerować? Pomyślałem, że kiedyś musi być ten pierwszy raz... ale jeszcze nie tego dnia. Po głowie już chodziły myśli, że nie zmieszczę się w dwóch godzinach z takim tempem. Pot lał się po czole i nie tylko po czole, na ostatnich kilometrach podczepiłem się pod jakiegoś chłopaka, któremu towarzyszył jego tata jadący na  rowerze i go dopingował. I tak pociągnęli mnie prawie do samej mety, a potem im uciekłem. Ostatnie dwa kilometry wydawały się wiecznością. Biegłem, biegłem, a do mety cały czas daleko, w końcu ostatnie kilkaset metrów i udało się!!! 1:54:14!!!


 Cóż to była za radość. Dla mnie to ogromny sukces! Przygotowania praktycznie zero, tryb życia wiodłem średnio sportowy ostatnimi czasy, a jednak się udało. Jakiś czas dochodziłem do siebie. Na metę wpadali kolejni zawodnicy, ktoś stracił przytomność tuż przed samą linią kończącą wyścig... Oj było bardzo gorąco, a ja bardzo mocno odczułem ten bieg. Nogi ledwo co włóczyłem za sobą w kierunku nalewaka... Bo za ukończenie biegu można było się napić piwka. Dumny, z medalem na szyi udałem się w kierunku prysznicy, by się odświeżyć i dojść do siebie. Uwinąłem się w miarę szybko tak, że zdążyłem na ostatnich zawodników wbiegających na metę. I o dziwo byli szybsi niż ja na ostatnich metrach... Zdążyłem jeszcze na piwko, którego było pod dostatkiem :-) I tak dopingowałem kolejno wpadających na metę, a przy okazji odpoczywałem :-) Potem dekoracja i losowanie nagród... wieczorem już relaks. Koncerty i oczywiście piwko... którego nie mogło zabraknąć na takim festiwalu.
Niedziela to mój dzień powrotu... rano obudziłem się ze sporymi zakwasami ale dało się chodzić :-) Ruszyłem w kierunku rynku gdzie miejsce miały przeróżne występy. i tak na odpoczywaniu spędziłem tam czas do wieczora...


No i co? Da się pobiec półmaraton bez dużego treningu. Może czas nie był rewelacyjny ale za to impreza tak. W tym roku 24 sierpnia jest druga edycja biegu. Bardzo żałuję, że nie uda mi się tam wystartować :-/ A chciałem zaliczać kolejno wszystkie edycje.... bo naprawdę warto!
PS. Obym nie musiał biec wrześniowego  maratonu z takim przygotowaniem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz