czwartek, 5 grudnia 2013

Wybieganie - czyli psychiczne relaksowanie :-)

Obawy co do zegarka minęły już wczoraj. Soft reset pomógł. Wczoraj narysował 6 kilometrową trasę więc było to dla niego przetarcie przed dzisiejszym treningiem ;-)
Obudziłem się wyspany o 8 rano. A to dlatego, że spałem ponad 10 godzin? No co czasem trzeba.  Dzisiaj dzień wolny od pracy więc po głowie chodził dłuższy dystans. Zresztą chodził też dlatego, że jakoś trzeba nabić brakujące kilometry...
No to co? Szybki rzut oka na pogodę zarówno panującą za oknem jak i na stronie meteorologicznej www. Wiatr spory ale bez deszczu. Temperatura w miarę ok. 1017 hPa.  Koszulka a na to bluza i można ruszać. Do tego zabrałem trochę wody i 8 kawałków czekolady? Jak to się nazywa? Wyleciało mi z głowy... takie dwa paski po cztery kawałki. Tabliczka to cała czekolada? Tak?
No i w końcu ruszyłem. Zdecydowałem się pobiec na Colwick... okolice parkrunu w którym raz startowałem. Oznaczało to mniej więcej 15 kilometrów lub więcej w zależności jak będą funkcjonowały nogi. Początek trasy z górki i do tego z wiatrem dlatego musiałem hamować się, by tempo  nie było zbyt szybkie. A to dlatego, że całość treningu chciałem utrzymać w podobnej prędkości czy to będzie z górki czy pod...
Nad tempem zastanawiałem się podczas pierwszego kilometra. Ostatecznie padło na coś w granicach 5:25 min/km. I tak sobie biegłem na spokojnie jedynie z obawą co będzie z powrotem? Widząc przechodniów idących z naprzeciwka których od czasu do czasu zatrzymuje wiatr i targa im fryzury :P No ale dobra... nie ma co się tym martwić póki co :-) Nogi dawały radę, czułem coś tam ale wszystko pod kontrolą. Gdzieś w okolicach 4 kilometra podjąłem decyzję, że przebiegnę coś koło 20 kilosów.... a co tam? Jak pobiegać to pobiegać. No i tak biegłem w nieznane :-) A w sumie trochę znane, bo tutaj przygotowywałem się do maratonu w którym nie wystartowałem... Tak czy inaczej kilometrów przybywało a ja delektowałem się jesienią. Scigałem się z liśćmi napędzanymi wiatrem, podziwiałem ogromne stada gęsi i kaczek coś tam do siebie wykrzykujących. Biegaczy za wiele nie spotkałem... Gdy na zegarku zapikał szesnasty kilometr zreflektowałem się, że pora wracać do domu. Teraz czekało mnie wdrapywanie się pod górki i przybieranie aerodynamicznych postaw a co jakiś czas dostałem z liścia... No i o ile w pierwszą stronę oraz podczas biegania po centrum wodnym mój puls oscylował w granicach 140 to tutaj zaczął wzrastać tak, że ekstremum globalne  przypadło na szczycie góry i wyniosło 176! A co najważniejsze udało się utrzymać w miarę równe tempo.

Kolejny trening planuję zrobić w sobotę lub niedzielę. Ile kilometrów to się zobaczy...


Pozdrawiam :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz